Prof. Osadczy: Miejsca dla Giedroycia już nie ma. Ta doktryna okazała się drogą donikąd
Profesor Włodzimierz Osadczy skomentował przyjęcie przez polski parlament nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która wprowadza do polskiego systemu prawnego penalizację banderyzmu oraz przewiduje kary za podważanie ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów. Zdaniem historyka, fakt ten ma znaczenie szczególne dla rodzin kresowych, które przez przeszło dwadzieścia lat – zdawałoby się – wolnej Polski nie doczekały się prawdy o ludobójstwie. Jak jednak podkreśla, jest to także sprawa fundamentalna dla Polski jako społeczeństwa. – Naród to przecież wspólnota zjednoczona wokół pamięci, wokół historii. Historii, która czasem jest heroiczna, bohaterska, ale bywa również dramatyczna. Dla wielu narodów klęski i doświadczenia dziejowe są momentami, które je cementują, które krzepią serca – wskazuje. – Naród polski był celowo pozbawiony pamięci na temat martyrologii Wołynia. Przełamanie nastąpiło dzięki zmianom rządów w Polsce – dodaje.
PiS zrywa z polityką wschodnią Lecha Kaczyńskiego?
Pytany, czy jest zaskoczony faktem, że przełamanie to nastąpiło właśnie za rządów Prawa i Sprawiedliwości i czy to, co obserwujemy nie jest swego rodzaju zerwaniem z polityką wschodnią realizowanej przez śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, prof. Osadczy zwraca uwagę, że od wielu lat trwaliśmy w narzuconej narracji, która tworzyła nie tylko wypaczony obraz rzeczywistości, ale także wypaczone wizje geopolityczne. Zdaniem profesora, czas tej narracji właśnie się skończył.
Historyk wskazuje na sięgające czasów powstania styczniowego, a realizowane także przez Józefa Piłsudskiego przekonanie, że Imperium Rosyjskie jest wielkim molochem, który zagraża Polsce i światu zachodniemu, i że tylko tworzenie przestrzeni buforowej może zapewnić bezpieczeństwo. – Prezydent Lech Kaczyński był romantykiem, który w ten sam sposób odbierał rzeczywistość – ocenia profesor. Wizję śp. prezydenta historyk niejako uzasadnia faktem, że świat z początku lat dwutysięcznych przedstawiał się zupełnie inaczej niż obecnie. – Patrząc na Ukrainę można było mieć nadzieję, że kraj ten będzie mógł się skonsolidować i wytworzyć samodzielną politykę skierowaną na realizację jakieś strategii i planu. Niezupełnie była też rozpoznana istota rządu na Ukrainie. A polega ona na tym, że są to rządy klanowe, rządy apolityczne, rządy oligarchii, która wykorzystuje zmieniającą się koniunkturę geopolityczną tylko do eksploatacji. Każda z tych ekip oligarchicznych traktuje państwo jako „korporację Ukrainę”. W pewnym momencie opłacalnym dla tej „korporacji Ukraina” stała się eksploatacja ideologii banderyzmu. Wiemy, że to, co przez dziesiątki lat było specjalnością tylko Ukrainy zachodniej, to co zniesmaczało Polaków przyjeżdżających np. do Lwowa – te ulice i pomniki Bandery – stało się zjawiskiem nagminnym i urosło do rangi oficjalnej polityki państwa. Mamy do czynienia z całkowitą banderyzacją społeczeństwa ukraińskiego i to banderyzacją instrumentalną. Tego rodzaju przejawy były w czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego jeszcze detonowane, a widmo banderyzmu było jeszcze bardzo dalekie – tłumaczy historyk.
Nie można – zdaniem profesora – pominąć faktu, że prezydenccy doradcy byli przez cały czas ze wszech miar mamieni niesprawdzoną doktryną Giedroycia, która po odzyskaniu suwerenności stała się podwaliną polskiej polityki wschodniej i którą realizowały wszystkie rządy.
„Żaden naród nie powinien się na to zgodzić”
– Doktryna Giedroycia w największym uproszczeniu polegała na tym, że mamy zapomnieć o wszystkich trudnych sprawach, że mamy przełożyć nad to, co nas dzieli, to co nas łączy. Oczywiście okazało się, że łączy nas jedynie lęk przed widmem odradzającego się Imperium Rosyjskiego. Widmo to nie było jednak i nie jest też dziś przekonujące. Jest to raczej hasło służące mobilizacji pewnych wysiłków w sytuacji rywalizacji ośrodków geopolitycznych. Tak, jak w tej chwili kiedy wiemy, że powracamy do czasów zimnej wojny. Napięcie na osi Ameryka-Rosja wciąż rośnie – mówi prof. Osadczy. W ocenie historyka, realizacja tej niesprawdzonej metody, jaką była myśl Giedroycia, była okupiona dość wysoką stawką. – Trzeba było zgodzić się z czymś, na co żaden cywilizowany – a powiedziałbym, że też i niecywilizowany – naród, żadna wspólnota ludzka, nie powinna się zgodzić. Mianowicie: wyrzec się pamięci o tym, że ponad 130 tys. Polaków poniosło śmierć męczeńską, wyrzec się obowiązku wobec tych ofiar – wskazuje.
„Doktryna Giedroycia umarła śmiercią naturalną”
Zapytany, czy zmiana kursu wobec Ukrainy oznacza przełom w polskiej polityce wschodniej i odejście od myśli Giedroycia, profesor mówi: „Doktryna Giedroycia, jak i wiele innych narzucanych sztucznych wizji politycznych czy geopolitycznych, nie wytrzymała próby czasu. Ta doktryna już dawno umarła śmiercią naturalną. Pozostają jedynie pewne imitacje czy gesty nie znajdujące szerszego odbicia w społeczeństwach polskim i ukraińskim. Pozostała też jedna kasta, która ze względu na przyzwyczajenie, czy dostawanie źródeł utrzymania głosi jeszcze tego rodzaju poglądy. Natomiast życie zweryfikowało i pokazało, że jest to droga donikąd”.
– Zarówno Polska nie jest krajem, który zupełnie poddał się amnezji historycznej - i stało się to dzięki temu, że środowiska patriotyczne, środowiska kresowe nie dały zakłamać prawdy na temat dramatu Wołynia - jak i Ukraina, która jest społeczeństwem bardzo świeżym, powstałym w znacznej mierze przez zbieg okoliczności geopolitycznych, takich jak upadek Związku Sowieckiego, czy rywalizacja między Wschodem i Zachodem, potrzebuje w tej chwili wojującego nacjonalizmu. Tak więc w tych okolicznościach miejsca dla Giedroycia nie ma – ocenia. Prof. Osadczy dodaje, że jeśli myśl Giedroycia miała nas prowadzić do amnezji, zapomnienia, utraty bardzo ważnego elementu tożsamości, to jest ona również wątpliwa pod względem etycznym.
– Pamięć Wołynia próbowano zbyć bardzo płytkim pojednaniem, które nie miało możliwości autentyczne wejść ani w polskie ani ukraińskie społeczeństwo. Ta zmiana, która nastąpiła była nieunikniona, jeśli Polska ma być krajem zachowującym tożsamość – konkluduje profesor.
„Państwo polskie przestaje być państwem nijakim”
Zdaniem rozmówcy portalu DoRzeczy.pl, polska dyplomacja na wschodzie była dotychczas pochodną polityki Stanów Zjednoczonych. – W tym obszarze byliśmy bardzo mało suwerennym krajem. Kolejni ministrowie spraw zagranicznych to urzędnicy, którzy koordynują swoje działania z polityką USA – mówi profesor. Wskazując na polską dyplomację na Ukrainie, historyk mówi o obecnym ambasadorze Polski na Ukrainie (Jan Piekło – red.), którego aktywność w kluczowych dla Polski i Polaków sprawach trudno zauważyć.
Włodzimierz Osadczy przewiduje, że także w tym aspekcie powinno się coś zmienić. – Spodziewam się, że w tej materii nastąpią zmiany, bo trudno już ich dziś uniknąć. Widzimy, że wizja sojuszu polsko-ukraińskiego opartego na nijakości państwa polskiego i radykalizacji państwa ukraińskiego legła w gruzach. Państwo polskie przestaje być państwem nijakim i zaczyna być coraz bardziej polskim – podkreśla prof. Osadczy.
Uzdrowić relacje z Ukrainą
Na pytanie, czy przyjęcie nowelizacji ustawy o IPN spowoduje pogorszenie i tak trudnych już stosunków z Kijowem, prof. Osadczy wskazuje, że „relacje polsko-ukraińskie od dłuższego czasu były relacjami chorymi. – Państwo polskie patrzyło na Ukrainę jak na państwo specjalnej troski, przymykało oczy na różne sprawy ważne dla siebie, wyciągało rękę i realizowało różnego rodzaju wsparcie nic w zamian nie oczekując, a czasem nawet tracąc. Partner przyzwyczaił się do tego – tłumaczy rozmówca DoRzeczy.pl. – Uważam, że w tej sytuacji państwo polskie powinno zachować dostojeństwo i godność, powinno przedstawić partnerom ukraińskim swoje oczekiwania i wskazać że pewnego rodzaju zachowania nie będą tolerowane przez państwo polskie. Dyplomacja wymaga też stanowczości i ta stanowczość pomaga uzdrowić relacje – dodaje.
Przywrócić pamięć
Obecną sytuację Polska powinna – zdaniem profesora Osadczego – wykorzystać do naprawienia błędu ostatnich dziesięcioleci, polegającego na wyrzeczeniu się pamięci o Polakach pomordowanych przez ukraińskich nacjonalistów.
– Na społeczeństwie polskim jako jedynym prawdopodobnie na skalę całego globu ciąży olbrzymie zaniedbanie: tj. zapomnienie o losie, ale też i obowiązku względem tych 130 tys. ofiar ludobójstwa. Mówi się, że wojna się nie kończy dopóty, dopóki nie zostaną pogrzebane szczątki ostatniej ofiary. Tu mamy nie jedną, nie dwie i nie dziesięć ofiar, ale potworny apokaliptyczny obraz – mówi historyk. – Jeżeli naród dopuszcza się takiego zaniedbania i czyni to jeszcze z premedytacją, w myśl twierdzenia „celowo nie grzebię swoich krewnych i jeszcze czerpię z tego jakieś korzyści”, upadla się jako wspólna i upadla się w oczach innych. Nie ma innego rozwiązania niż wrócić do pamięci i realizować te obowiązki –dodaje.
– Prawda jest też taka, że z silnymi się liczą. Myślę więc, że Polska poprzez przyjęcie ustawy o IPN-ie dała sygnał, że jest państwem z którym się trzeba liczyć – kwituje Włodzimierz Osadczy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.